Nadchodzi najstraszniejszy czas w roku. Nie wiadomo czy ocalejemy.

Już brzdącem będąc sprzyjałem tym kreskówkowym postaciom, które do Bożego Narodzenia odnoszą się co najmniej niechętnie. Z bólem przyjmowałem ich choinkowe nawrócenie, marzyłem też, żeby na wigilię w ogóle nie pójść, a prezenty dostać, powiedzmy, dzień wcześniej. Natychmiast zakochałem się w Grinchu, stworze złośliwym i mądrym, właśnie ze względu na jego nieprzejednaną postawę. Chciałbym, aby wzorem jego ludzie raptem zzielenieli, żeby wyrosły im włosy na dłoni i każdy zatrzasnął się w domu, klnąc na grudzień. Żeby tylko nie było świąt.

Skazany na śmierć ma niekiedy możliwość wybrania sposobu rozstania się z życiem. Co przyjemniejsze? Krzesło z prądem czy zastrzyk śmiertelny? Doświadczenie straconych wskazuje nieodmiennie, że należy wybrać bramkę numer jeden. Tysiące woltów to nic fajnego, ale śmierć następuje momentalnie, jeśli oczywiście kat zna się na rzeczy. Końcówka grudnia nie pozostawia aż tak miłego wyboru.

Pozornie, wojna między Christmas a Bożym Narodzeniem ulega nasileniu. W Nowym Jorku biją się już na billboardy. Ten ateistyczny przedstawia stajenkę, ku której zmierzają trzej królowie. Napis głosi: WIESZ, ŻE TO MIT, ŚWIĘTUJMY ROZSĄDEK. Chrześcijanie nie pozostali dłużni. U nich znajdziemy wnętrze stajenki pod szyldem: WIESZ, ŻE TO PRAWDA. CZCIJMY JEZUSA. To tylko jedno świadectwo zmagań między światopoglądami.

Christmas jest świętem kupowania, niezwykle zresztą uciążliwym – nie ma piosenek smutniejszych niż kolędy, a czerwony kolor, jak wiemy od byków, budzi co najwyżej wściekłość. Rację mają alterglobaliści wskazując, że cała afera z prezentami jest spiskiem, mającym na celu wyciągnąć od nas jak najwięcej szmalu za produkty, które zaraz po Nowym Roku znajdziemy przecenione. Wszyscy na tym korzystają. Handlowcy i producenci upchną nam trochę szmelcu a my wyniesiemy z supermarketów odrobinę szczęścia instant. Co z tego, że niepotrzebne? Tak naprawdę człowiek potrzebuje tylko koca, by się ogrzać i miski kapusty.

Przeraża unifikacja christmasowa. Cały świat zdaje się tracić swą różnorodność i podlega jednej tylko sztancy. Nikną inne piosenki. Nawet metale nagrywają kolędy, co jak sadzę, stanowi część szatańskiej ofensywy: po ich grudniowych wrzaskach na cześć Dzieciątka i Mikołaja wiarę straci każdy. Migoczą światełka, w drodze do sklepu wywracam się przynajmniej trzykrotnie o choinkę, christmasowa jest coca-cola, jak i bełt kupowany przez bezdomnego. Z plakatów szczerzą się oszalałe ze szczęścia dzieci, gnają gdzieś ludzie opętani przez dobro. Wszędzie mikołaje i renifery, aż strach podłubać w nosie. Zwraca za to uwagę wytworzona, świecka obrzędowość. Christmas ma swoje piosenki, ale rodzą się też zwyczaje. Kevin sam w domu wyświetlano tak długo, że ludzie storpedowali próbę zmiany ramówki. Nie wątpię, że oglądanie tego filmu ma charakter radosnego happeningu.

Naturalną alternatywą dla Christmas jest Boże Narodzenie. Jak wygląda, mniej więcej wiemy. Rodzina się zjeżdża, szykują potrawy, kokosząc się w zawsze za ciasnej kuchni, choinka już ubrana, podniecone brzdące zerkają na górę prezentów. Błyska pierwsza gwiazdka i po chwili modłów wygłodniałe gęby rzucają się na żarcie. Razy dwanaście. Stół jest długi, ktoś tam kolędę ryknie, inny łeb spuści, atmosfera gęstnieje z każdą kolejną sekundą i próżno szukać ratunku. Nie pomoże nawet radosne rozdzieranie papieru pakunkowego. Rodzina, zwłaszcza ta liczna, trwa w chwiejnej harmonii, za co należy się jej głęboki szacunek. Człowiek z człowiekiem ledwo wytrzyma, co dopiero gdy ludzi tych jest więcej? Niemniej, nasiadówy rodzinne mogą udać się tylko, jeśli na stole pojawi się wódeczka, wydawałoby się nieodzowna w zimowy wieczór.

Jedni wrzeszczą o komercyjnej pustce, druga strona odpowiada oskarżeniami o torturowanie rodzinnością. Wszyscy kłamią, bo służą temu samemu szatanowi. Te dwa wojujące święta doskonale się uzupełniają na wszystkich możliwych płaszczyznach. Na przykład, nie wykluczają się czasowo. Christmas, wbrew kalendarzowi, zaczyna się zaraz po Halloween (jak każe, przywleczony z Ameryki kalendarz świeckich świąt konsumpcyjnych) i trwa mniej więcej do południa, 24 grudnia. Potem grzecznie się chowa, umyka wręcz niczym szczur z podpalonym ogonem. Goni go wieczór wigilijny, wiadomo, ciepły, pełen zadumy i radosny niczym szubieniczny sznur.

Christmas stanowi też bazę Bożego Narodzenia. Przecież choinki, produkty, a nade wszystko prezenty trzeba w jakiś sposób nabyć, chyba, że ktoś tak duma w te święta, że powstają z tego myślokształty. Ogrom zakupów składa obywateli tego nieszczęsnego kraju do wzięcia pożyczki krótkoterminowej: najróżniejsi licencjonowani lichwiarze zmieniają się w łagodne elfy, żyjące tylko nadzieją na pomoc bliźniemu. Rozszarpią nas dopiero w Nowym Roku. Boże Narodzenie odwdzięcza się swojemu świeckiemu koledze przejadając te dobra, aby przypadkiem nic nie ocalało. Przydaje też głębi pustemu, wydawałoby się kupowaniu.

Gdzieś, w pierwszych dniach stycznia mikołaje, stajenki, drzewka są jak duchy na pobojowisku.

Dramat polega na tym, że świąt nie sposób uniknąć. Od Bożego Narodzenia człowiek jeszcze by się wywinął. Życzliwie wspominam dzikie kolacje, urządzane za młodu, 24 grudnia z kolegami-metalami. Żarliśmy kotlety, piliśmy wino, słuchając Slayera, aż chałupa się trzęsła. Oczywiście, każdy swoją wigilię miał wcześniej. Mógłbym gdzieś wyjechać, zakopać się żywcem, albo walić głową w mur tak długo, aż pasterka się skończy. Nie pomoże. Cokolwiek uczynię, będzie to ruch względem świąt, ich przemożnej, złowrogiej obecności. Są jak cień Saurona, rozlewający się na Śródziemie.

Z Christmas podobnie. Mógłbym, wzorem Stachurskiego, żywić się wyłącznie powietrzem, co z tego – i tak będę musiał wyjść coś kupić, choćby worek na głowę. Będzie to wór christmasowy. Można wyłączyć telewizję, radio i nie wchodzić na sieć, lecz nawet przechodzień ma Jingle bells ustawione jako dzwonek w komórce. Opuszczanie domu też należy odpuścić. Będę więc tkwił w czterech ścianach, zasunę żaluzje, ściany wytłumię, odetnę prąd i wyrzucę telefon. Przy świecach poczytam biografię doktora Mengele, albo coś równie sympatycznego. Próżny trud.

Patrzę teraz na mojego kota, Prezesa, który – jak zawsze gdy piszę – śpi w najlepsze na komputerze. Gdzieś, w czeluściach mej zaczarowanej chaty włóczy się kotka Kreska. Jeśli wykopię Christmas za drzwi i schowam się przed Bożym Narodzeniem, one z pewnością przemówią ludzkim głosem. Myślałby kto, że rozmowa z kotem to przyjemna sprawa. Akurat. Wiem, co mi powie Prezes: Czemu uciąłeś mi jaja? Łukasz Orbitowski, www.orbitowski.pl

menu
Strona główna
Link do podstrony nr. 2
A tutaj kontakt